Kilka zdań wspomnień ze spotkania z Ludomirem Mączką, które odbyło się w Warszawie w marcu 2002 roku.
Na nieistniejącej już chyba dziś grupie dyskusyjnej pl.rec.zeglarstwo Stefan Świetliczko napisał post o spotkaniu z Ludomirem Mączką. Nie znałem go (piszę o S. Świetliczko), bo Ludka znałem z książki „Marią przez Pacyfik”. Stefan napisał wtedy, że szuka pomieszczenia – sali na spotkanie z Ludkiem, położonego w miarę na parterze, jako że Kapitan ma duże problemy z chodzeniem. Okazało się, że Ludek był już wtedy mocno schorowany. Był wtedy w Polsce, leczył nogi…Jacht było (chyba) w Kapsztadzie. Sala się znalazła – jak na złość w piwnicy jakiejś piwiarni, czy podobnego przybytku, już nie pamiętam. W każdym razie gdzieś przy placu Unii Lubelskiej w Warszawie, przy samej Trasie Łazienkowskiej. Pamiętam, że leciałem wtedy na to spotkanie prosto z pracy, jeszcze w garniturze, z pożyczonym od kolegi aparatem cyfrowym. Spotkaliśmy się na wejściu do tego klubu – bo nikt nie wiedział jak i gdzie wejść. Wszyscy chętni na spotkanie z Kapitanem – całe siedem osób. Przyszedł S. Świetliczko prowadząc powoli pod ramiona Ludka. Wejście, a raczej zejście, po schodach do małej piwnicznej salki było dla Ludka problemem, nawet z kulami – to było widać.Usiedliśmy, Ludek położył na stoliku swój słynny kaszkiet, spoza grubych jak denka od słoika okularów zamienił z nami kilka słów, uśmiechnął się. Nie pamiętam kto zaczął rozmowę, na pewno nie ja…ja się czułem skrępowany wobec takiego Gościa a zarazem chciałem zrobić kilka zdjęć. Zapytałem „Panie Kapitanie… czy mogę…..” On na to „wszyscy mówią do mnie Ludek…”.
I siedzieliśmy tak chyba ze dwie godziny. On opowiadał o Marii, o swoim życiu na jachcie. O rzeczach które przeżył, o ludziach których spotkał, z którymi pływał. Nie pamiętam wszystkiego….tak naprawdę to mało pamiętam szczegółów z tych opowieści. Zresztą, przy tego typu spotkaniach, ich treść merytoryczna mniej mnie pociąga… ze znacznie większą ciekawością patrzę na człowieka który to opowiada. Kim On jest tak naprawdę, jaki jest..dlaczego właśnie tak potoczył swoje życie…co, będąc praktycznie u jego kresu uważa za najciekawsze, a czego żałuje… Dlatego też ze spotkania z Ludkiem pamiętam mało treści, pamiętam za to jakie wrażenie sprawiał na mnie jako człowiek. Prosty, naturalny, w zgodzie z życiem. „Jak rzadko spotyka się dziś takich ludzi”…myślałem.
Był zadowolony…naprawdę taki był. Pewnie to było zadowolenie z tego, że mimo praktycznie nieobecności przez całe życie w kraju, ma tu przyjaciół, są tu ludzie którzy go pamiętają, pomagają – mniej lub bardziej, ale są tacy. Był uśmiechnięty, w prosty sposób opowiadał o krańcach świata gdzie bywał. Bez przechwalania – zupełnie tak jak my opowiadamy znajomym o całkiem zwyczajnych codziennych sprawach… Dla niego Buenos Aires, Kapsztad, Aucland, Vancuver to były takie kolejne stacje zwykłego warszawskiego metra…Tylko że jego metro obiegało swoją linią cały glob…
Mówił, że zawsze spotykał dobrych ludzi podczas swoich rejsów, ci z którymi pływał tacy byli. Pamiętam, że mówiąc o nich nawiązał do słynnego powiedzenia Napoleona „Od dobrych generałów wolę tych generałów co mają szczęście”. Powiedział też piękne zdanie, które chodzi za mną po dziś dzień odnośnie przyjaźni – „przyjaciel to taki ktoś, kogo znasz bardzo dobrze, a mimo to masz jeszcze o czym z nim rozmawiać.” I tak, cholera faktycznie jest – przypominam to sobie co jakiś czas. Na spotkaniu, ktoś z naszego małego grona zapytał go – a czego żałujesz…… „Nigdy nie założyłem rodziny” – odparł Ludek. Z tego co pamiętam nie było to powiedziane z jakimś wielkim żalem, bardziej jako stwierdzenie. Wybierając życie na morzu, liczył się z tym pewnie od razu że funkcjonowanie w standardowo pojmowanym związku nie będzie możliwe.
Niedługo potem, w kwietniu tego samego roku odbyło się kolejne, już mocniej rozreklamowane spotkanie z Ludomirem Mączką w ramach spotkań Bractwa Zawiszaków. Najpierw opowiadał Ludek, potem odbył się koncert Andrzeja Koryckiego z zespołem DNA. A ja tam byłem, miód i wino piłem…..zdjęcia robiłem….