To miał być ostatni etap wyprawy Shackleton 2014. Miał prowadzić z Falklandów, poprzez stację Polskiej Akademii Nauk im. H. Arctowskiego na Antarktydzie, aż na wyspę Południowa Georgia. Najdalszy, najdłuższy, najciekawszy, kulminacyjny. Ten, na który Polonus był szykowany przez wiele miesięcy przed wypłynięciem, ten na który pracowały ekipy poprzednich załóg wypływając jachtem ze Świnoujścia w lipcu 2014 roku.
Pomysł popłynięcia na drugi kraniec globu pojawił się u Piotra Mikołajewskiego, armatora Polonusa, jeszcze podczas wyprawy „Śladami Śmiałego” w 2011 roku, po przeczytaniu pamiętników irlandzkiego podróżnika Sir Ernesta Shackletona.
Shackleton był podróżnikiem i odkrywcą, badaczem Antarktydy. Był dowódcą wyprawy transantarktycznej w 1914 roku, której celem było przejście Antarktydy od Morza Weddella do Morza Rossa. Shackleton nie osiągnął zamierzonego celu swojej wyprawy. Stało się to niemożliwe w wyniku zniszczenia statku Endurance przez lody i jego zatonięcia. Osiągnął za to inny cel, który w obliczu nowej sytuacji stał się znacznie ważniejszym – po 16 miesięcznej tułaczce po najbardziej niegościnnych rejonach świata uratował wszystkich członków swojej załogi.
Piotr pomyślał, że Shackletonowi należy podziękować. Właśnie tam na dalekim Południu, w Grytviken, na wyspie Południowa Georgia, w rocznicę śmierci, przy Jego grobie. Zapalić znicz, złożyć kwiaty, klęknąć przy mogile.
Podziękować za to, jakim ten żyjący ponad 100 lat temu Irlandczyk był. Odpowiedzialny za swoje słowa i działania, za siebie i za ludzi, wytrwały, szczery. Za to, jakim był dowódcą i kapitanem, za to że dawał nadzieję w trudnych chwilach i że się nie poddawał. Za to, że w swoim życiu kierował się wartościami które dziś – rozglądając się dookoła – tak trudno jest znaleźć.
Polonus, który był jachtem wyprawy to bardzo dzielny, 14-metrowy stalowy kecz typu Bruceo o powierzchni 80 m2 żagla. We wcześniejszych latach jacht ten odbył szereg trudnych wypraw w tym, m.in. rejs na Spitsbergen (2008 r.), rejs wokół Islandii (2010 r.), wyprawa „Śladami Śmiałego” obejmująca wody Atlantyku od Antarktydy do Grenlandii i Pacyfiku od strony zachodniej Ameryki Południowej (lata 2011/12).
Do wyprawy na drugi kraniec globu jacht Piotra Mikołajewskiego był przygotowywany w wyjątkowy sposób. Wymieniono całe stałe olinowanie. Pomalowany został kadłub, zainstalowana całkowicie nowa specjalistyczna elektryka i elektronika, nowa bateria akumulatorów, zakupiony generator wiatrowy. Zatrudniony został etatowy bosman jako opiekun jachtu na wszystkie etapy wyprawy.
Wyprawa miała czcić Shackletona krocząc niemalże po jego śladach. Stąd też pojawił się pomysł uroczystego wyruszenia Polonusa z Plymouth w Anglii 8 sierpnia, z mariny, z której 100 lat wcześniej wypływał statek Endurance. Żegnany przez wnuczkę, panią Alexandrę Shackleton i setki zgromadzonych na nabrzeżu Millbay Dock miłośników kultywowania pamięci o wielkich podróżnikach Polonus wyruszył na Południe.
Ważnym przystankiem w tej podróży, ale z innego powodu, był argentyński port Mar del Plata. Nawiązane jeszcze w Polsce kontakty ze Stowarzyszeniem Pamięci Rodzin Marynarzy Irlandzkich zaowocowały tym, iż w Londynie na pokładzie jachtu pojawił się przywieziony przez Petera Mulvany z Dublina pamiątkowy kotylion. Był to specjalny wieniec, który załoga Polonusa podjęła się zawieźć na Południową Georgię i złożyć na grobie argentyńskiego marynarza Felixa Artuso. Artuso był marynarzem łodzi podwodnej, który zginął w czasie wojny o Falklandy w 1982 roku a jego mogiła znajduje się kilkanaście metrów od grobu Shacketona. Z racji nie uregulowanych do dziś stosunków brytyjsko-argentyńskich w tym rejonie świata, rodzina Artuso nie miała możliwości odwiedzić jego grobu w Grytviken. Poznana w Mar del Plata rodzina marynarza, jego znajomi i przyjaciele z marynarki argentyńskiej z wielkim uszanowaniem i radością podeszli do gestu polskich żeglarzy.
22 grudnia 8–osobowa załoga Polonusa, po kilkudniowej żegludze ze Stanley na Falklandach dopłynęła do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na wyspie Króla Jerzego na Antarktydzie. Z Falklandów wychodzili przy 9B, jednak później żegluga przez Cieśnię Drake nie była specjalnie trudna. Plan dalszego rejsu zakładał chwilę odpoczynku, spędzenie świąt z polarnikami i ..w dalszą drogę.
Po dopłynięciu do stacji zlokalizowanej w Zatoce Admiralicji, powszechnie nazywanej „Arctowski”, postanowili pomóc zabrać dwóch przyrodników, którzy od jakiegoś czasu przebywali w chatce obserwacyjnej w innej zatoce. Miał być to krótki wypad do sąsiedniej zatoki Króla Jerzego, aby razem z kompletną już załogą stacji polarnej usiąść niedługo do wigilijnego stołu.
Na pokładzie Polonusa były 4 osoby z załogi, reszta została w bazie. Po dojściu na silniku do przylądka zwanego Lions Rump została rzucona i sprawdzona kotwica, po chwili dwie osoby były już w pontonie przygotowując się do desantu na ląd. Piotr Mikołajewski, będąc przy sterze i manetce silnika zajmował się kontrolowaniem pozycji jachtu. Wtedy nadszedł silny szkwał, jacht zaczął ciągnąć kotwicę i powoli przesuwać w kierunku brzegu….
„Uwaga panowie, jest 4 metry, trzymajcie się, odchodzimy od brzegu”
Doskonale pamiętam, jak normalnym spokojnym głosem rzuciłem do chłopaków w pontonie jak wygląda sytuacja i co zamierzam robić – wspomina Piotr Mikołajewski. Włączyłem silnik. Pomyślałem, że pójdę daleko w przód, ściągnę kotwicę z sobą, jest zablokowana, najwyżej będzie trochę dyndać..
Wrzucam małą naprzód i silnik nagle bęc…. gaśnie..
Piotr włączył go jeszcze raz, zaskoczył od razu, ale zamilkł ponownie przy włączeniu biegu. Kolejny raz, i kolejny i kolejny. Już nie tak spokojnie, już z zaniepokojeniem i nerwami…
Siedem razy uruchamiamy silnik, ten jednak za każdym razem gaśnie po włączeniu biegu. Kilka razy próbujemy wywozić kotwicę pontonem, ale wiatr i fala nie pozwalają odpłynąć od jachtu dalej niż kilka metrów. Minęły około trzy minuty, gdy usłyszeliśy pierwsze uderzenia kilu o kamienie. Jacht się pochyla i powoli przesuwa w kierunku brzegu. Całą noc tłuczemy o kamienie, próbując jeszcze różnych metod ściągnięcia łodzi.
Za mało dramatyzmu w opisie samego zdarzenia wypadku ? Może i tak. Ale tak to właśnie było. Tak, to ja go wsadziłem na kamienie, ja byłem przy sterze w tym momencie. Nastąpiła awaria silnika na jachcie znajdującym się blisko brzegu. Z nieznanych mi do dzisiaj przyczyn i w sumie niemożliwych już do ustalenia. Całą noc się tłukliśmy o kamienie na brzegu próbując różnych metod ściągnięcia jachtu…. Wiało, była fala.
W pewnym momencie złamał się umocowany na rufie generator wiatrowy, stalowa rura zwaliła się na pokład. To samo mogło stać z masztem i dlatego podjąłem decyzję o wezwaniu pomocy. Nawet nie wiem, czy jako armator ja miałem takie prawo. Marek Grzywa chciał zostać, ratować dalej jacht, podobnie Sebastian, ale co można było jeszcze samodzielnie zrobić w takiej sytuacji? Realnie patrząc, nic. Jak daleko da się wywieźć kotwicę, gdy jacht jest już na samym brzegu ? Wywożenie kotwicy w takich warunkach nic nie dawało.
Nad ranem wezwaliśmy pomoc i zaczęliśmy się pakować. Gdy przypłynęli Argentyńczycy to jacht stał już daleko na osuchu, weszliśmy na te skały na wysokiej wodzie, przy syzygii… Zabrali nas pontonami.
Zapłynęliśmy na stację, a tam wszyscy z niedowierzania postawili oczy w słup… Część z nas była bez ciuchów. Ale tym się akurat nie przejmowaliśmy za bardzo, byliśmy przekonani, że za parę godzin wrócimy na jacht i go ściągniemy….
Dwa dni po wypadku, jeden z członków załogi, Hubert przyznał, że patrzy na suszące się po praniu cudze gacie jak na przedmiot najwyższego pożądania.
Parę godzin zamieniło się w 8 dni…
„Duża wskazówka pokazuje tygodnie, a mała miesiące.”
Ja jestem człowiekiem działania – mówi Piotr Mikołajewski. Byłem przekonany, że teraz po prostu „spinamy dupę” i robimy. Po prostu płyniemy na jacht i próbujemy go ratować. A tu okazuje się, że nie można zrobić nic. W polskiej stacji riba nie ma i nie ma czym płynąć. Nawet po ubrania. Poza tym przepisy nie pozwalają wypływać z zatoki jednym pontonem, muszą być dwa… a drugiego nie ma. To było coś strasznego…. O rzeczy na jachcie się nie baliśmy. Co prawda nikt go nie pilnuje, ale i nikogo tam nie ma. Najwyżej pingwiny mogły go pobrudzić swoimi odchodami.
Na wyspie króla Jerzego są bazy innych państw. Są to jednak bazy wojskowe, ale gdy nie ma zagrożenia czyjegoś życia, nie mogą być użyte do innych celów. A tu nie było. W Zatoce Admiralicji, niedaleko polskiej stacji, jest baza brazylijska. Mają pontony ze sztywnym dnem, ale nie mogliśmy ich poprosić, by choćby popłynąć po nasze rzeczy na jacht.
Załoga Polonusa próbuje ponownie nawiązać kontakt z argentyńskim okrętem, a właściwie z jego dowództwem, bo tam są podejmowane decyzje o jego działaniach. ARA Castillo to okręt marynarki wojennej oddelegowany do pełnienia służby patrolowej w tym regionie Antarktydy. To jedyna jednostka, która byłaby w stanie podjąć się ściągnięcia jachtu. Nazwa okrętu pochodzi od nazwiska innego argentyńskiego marynarza poległego w czasie wojny o Falklandy, a sam statek wcześniej pływał jako holownik….
Trudno jest jednak złapać kontakt z dowództwem marynarki w Ushuaia i rozmawiać o dalszej pomocy okrętu ARA Castillo, jeśli poczta elektroniczna ledwo chodzi, telefon działa na zasadzie simplexu, 24 grudnia to w Argentynie państwowe święto, a za parę godzin zaczynają się święta Bożego Narodzenia.
Sprawy się dopiero ruszyły, gdy o wypadku została powiadomiona polska ambasada w Buenos Aires. Pani konsul Joanna Addeo-Krajewska wzięła na siebie kontakty z Bazą Marynarki Argentyńskiej Region Południe w Ushuaia. Wreszcie załoga miała pierwsze odczucie, że ktoś na zewnątrz wie o zdarzeniu i próbuje pomóc. Także dzięki zaangażowaniu pana Petera Mulvany z Dublina, dowództwo argentyńskiej marynarki otrzymało informacje o honorowej misji i specjalnym „ładunku” jaki wiózł Polonus na grób Felixa Artuso.
Dzięki tym kontaktom, 26 grudnia, poprzez polską ambasadę w Buenos Aires nadeszła informacja, że kapitan okrętu ARA Castillo ma się skontaktować z załogą na Arctowskim. Według argentyńskich prognoz, najlepsza pogoda dla operacji ściągania jacht ma być w dniach 29-30 grudnia.
„My tam wariowaliśmy. Dla nas się liczyła każda godzina, kiedy jacht tłukł się na skałach. Czułem każdą godzinę i liczyłem, ile razy mógł być walony o kamienie, i jakie szkody w tym czasie mogły się zdarzyć. Wiem doskonale jak dobrze jest zbudowany Polonus. Wiem, jaki ma kadłub, blachy, ale wiedziałem, że takiego tłuczenia nic nie wytrzyma. Pamiętaliśmy także, że w zbiornikach jest około 500 litrów ropy, a jacht znajduje się w rejonie przyrodniczym będącym pod szczególnym nadzorem. O to, że w wyniku rozdarcia kadłuba dojdzie do skażenia terenu baliśmy się wszyscy, włącznie z dyrekcją Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN, która niecierpliwie dopytywała się, kiedy zabezpieczony zostanie jacht…
Tam naprawdę jest koniec świata – dodaje Sebastian, bosman jachtu. To się tam po prostu czuje. Gdy wychodziliśmy jakiś kilometr od bazy, to mieliśmy wrażenie, że dalej nie ma już nic, że jeszcze dwa kroki i spadniemy z tego „placka” ziemi – żartuje.
Ostatni raz za sterem Polonusa.
Wkrótce nadeszła informacja, że ARA Castillo płynie w kierunku stacji i jest niedaleko. 27 grudnia stał przy wyspie, po zewnętrznej stronie od Zatoki Admiralicji, ale nie było z nim bezpośredniego kontaktu. Był poza zasięgiem UKF, maile z jakiegoś powodu na nie dochodziły na pokład. Cała korespondencja odbywała się dalej przez Argentynę. W końcu nadeszła formalna deklaracja, że okręt pomoże ściągnąć Polonusa, ma zapewnić cały swój posiadany sprzęt i ludzi, a do samej operacji potrzebuje około 24-36 godzin i oczywiście dobrej pogody. 29 grudnia ma się ponownie skontaktować dla ustalenia dalszych kroków…..
29 grudnia udało się nawiązać bezpośredni kontakt z kapitanem argentyńskiego okrętu. Rozpoczęło się ustalanie planu operacji i warunków przystąpienia do tej akcji. W wyniku tej rozmowy dowódca poinformował, że okręt przypłynie po załogę Polonusa 31 grudnia o godzinie 7 rano.
Moment ściągania jachtu z brzegu ? Tak, można to tak określić, że to był moment. Trwało to ok. 15 sekund. Oczywiście cała operacja znacznie dłużej. Wcześniej wiele godzin pracowaliśmy przy jachcie. Przy wypompowaniu ropy, wody, wyjęciu rzeczy dla jego odciążenia. Natomiast sam moment ściągnięcia jachtu jak szarpnięcie metalowej dziecięcej zabawki po kamyczkach na plaży. 16 tonowy jachtu zachowywał się jak metalowe wiaderko pociągnięte za sznurek. Zaterkotało po kamykach i chwilę potem zatańczyło na fali… Na szczęście od razu nie zatonęło.
film udostępniony dzięki uprzejmości Sebastiana Sobaczyńskiego.
Okręt Castillo stanął dość daleko od jachtu, kilkaset metrów. Lina holownicza była wygięta swoim ciężarem i gdy zaczęła być wybierana zapracowała jak guma. Polonus po prostu „wystrzelił” z brzegu na wodę. Do stacji Arctowskiego Polonus został doholowany już po północy, mając ok. 1 m wody w kadłubie….. Taki był Sylwester 2014 roku na wyspie Króla Jerzego.
Bardzo szybko podjęliśmy decyzję o wyciągnięciu jachtu z wody. Gdyby nie podana z okrętu pompa, prawdopodobnie by zatonął w trakcie holowania. Wypompowaliśmy całą wodę jaka była w kadłubie i ostatni raz stanąłem za sterem Polonusa. Spychaczem ze stacji mieliśmy go wciągnąć na brzeg. „No to jeszcze raz, wujek, wjeżdżamy…” powiedziałem do swojego jachtu….
Na brzegu.
Moje przeczucie, że jacht jest stracony całkowicie pojawiło się niedługo po tym, jak weszliśmy na brzeg… Właśnie ze względu na rejon świata gdzie się znajdujemy i co jest dookoła..
Dość szybko, w odpowiedzi na mediowe informacje o wypadku, dotarło do nas pismo z Polskiego Rejestru Statków i Urzędu Morskiego o zawieszeniu karty bezpieczeństwa. W tym momencie automatycznie przestało obowiązywać także ubezpieczenie. Niezależnie od tego w jakim stanie byłby jacht po ściągnięciu go przez Castillo, to i tak było po imprezie…
Dzięki pompie, którą podał Castilo, jacht nie zatonął w trakcie holowania…. Dobrze, że nie zatonął, stoi gdzie stoi, ale przynajmniej go nie utopiliśmy. Najdzielniejszego z dzielnych. Przy ściąganiu z tych kamieni, przy całej dynamice tej operacji, mógł się sto razy rozsypać…. A tak jest wyczyszczony w środku, z jedzenia, z chemikaliów, z ropy, z wody, i na razie stoi tam w charakterze pomnika. Niedługo zaczniemy rozmawiać z dyrekcją stacji polarnej, tu w Polsce, co dalej…
Tak, właściwie od pierwszego uderzenia o skały miałem poczucie, że to koniec Polonusa. Późniejsze wydarzenia, czyli otrzymane dokumenty i uszkodzenia kadłuba podczas ściągania z brzegu tylko te moje przeczucia potwierdzały….
Problem z Polonusem nie polegał na jego bezpośrednim zniszczeniu, tylko na miejscu gdzie się to zdarzyło. Nawet po remoncie przez fachowców z uprawnieniami PRS, trzeba by go ściągać po gruncie do wody. A na to żaden klasyfikator się nie zgodzi, nie da mu klasy. W Szczecinie, żeby podnieść Polonusa używano 70-tonowego dźwigu. Na Antarktydzie nie ma sprzętu, żeby podnieść 16 tonowy jacht i przenieść do wody.
Bez tego nie ma mowy o wystawieniu choćby jednorazowej karty bezpieczeństwa na przejście Cieśniny Drake’a. Chcąc być w zgodzie z polskimi przepisami, w zasadzie nie da się go ściągnąć. Nie mówiąc o tym, że cała ta operacja przekraczałaby wartość jachtu…. Wartość uszkodzeń jachtu, których doznał, trzeba przemnożyć kilka razy uwzględniając rejon świata, gdzie się znajduje.
Bohaterowie mimo woli.
Powrót do Argentyny na pasażerskim statku Zaandam to wątek na całkiem osobną opowieść..
Dzięki internetowym znajomościom udało się ustalić, iż 4 stycznia, w okolicy stacji Arctowskiego będzie się znajdował duży statek pasażerski z turystami na pokładzie. Jest to należący do Holland America Line statek o nazwie Zaandam z około 1400 pasażerami na pokładzie. Pracujący na nim Polak powiadomił kapitana statku o sytuacji polskich żeglarzy oraz problemach z wydostaniem się na kontynent. Ten, wyrażając solidarność ludzi morza, zgłosił gotowość zabrania załogi do Buenos Aires, gdzie statek kończył swój kolejny wycieczkowy rejs po Antarktydzie. Aby dopełnić formalności, po raz kolejny zadziałała niezawodna pani konsul z ambasady w Buenos Aires. W odpowiedzi na dyplomatyczną notę, dyrekcja firmy armatorskiej Holland America Line w Seattle wyraziła oficjalną zgodę na zabranie dodatkowych pasażerów.
Zaandam, to luksusowy pasażerski cruiser, z mnóstwem atrakcji dla zamożnych pasażerów. Załoga Polonusa była chyba w tym turnusie jego największą atrakcją. Wszyscy wiedzieli, że z Zatoki Admiralicji Zaandam zabiera żeglarzy „rozbitków”.
Gdy pontonem płynęliśmy z brzegu na statek, na jego burcie stało ponad 1000 osób z kamerami i aparatami. W trakcie naszej tygodniowej podróży do Buenos Aires mieliśmy dwie prezentacje dla gości statku. Mówiliśmy o naszej wyprawie, o Shackletonie, i o całym zdarzeniu. Jak wspominał pracujący na statku Marcin, który pomógł zorganizować nasz powrót, nie pamiętał kiedy sala widowiskowa statku miała tylu gości. Na tych spotkaniach oficjalnie witał nas kapitan, a żegnała burza braw. To było coś absolutnie niewiarygodnego.
Podróż do Buenos Aires to było dopiero szaleństwo… Po raz pierwszy w życiu miałem prasowane skarpetki przyniesione rano do kabiny zapakowane jak imieninowa bombonierka – wspomina Piotr Mikołajewski.
Wszyscy traktowali nas jak bohaterów. Bardzo często pasażerowie statku chcieli z nami porozmawiać, napić się wina, zrobić zdjęcie. Prawie każdy z nich miał poczucie dumy, że to właśnie on nas uratował. Gdyby nie Zaandam, być może byśmy wrócili dopiero w maju…
Spotkania
Pamiętam doskonale, jak kilka lat wcześniej, w 2012 roku w Świnoujściu kończyliśmy rejs „Śladami Śmiałego”. Po wielomiesięcznej podróży wchodzimy do portu zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami co do dnia i godziny. I co się dzieje ? Kilka minut po nas do mariny wchodzi jacht „Śmiały”. Wielokrotnie potem wspominałem to jako coś wyjątkowego. Przez takie zdarzenie uważałem, że nie ma przypadków.
Teraz, 13 stycznia 2015 roku, na lotnisku w Buenos Aires czekamy na lot do Paryża. W pewnym momencie w kolejce do odprawy widzę znajomą twarz, którą jednak z trudem kojarzę. Po chwili dochodzi do mnie, że jest to Tomasz Szponder, wiceprezes poznańskiego AZS, który wiele lat temu ze mną podpisywał umowę sprzedaży jachtu Polonus. Uścisnęliśmy swoje dłonie na powitanie, i powiedziałem, „Tomasz, właśnie straciłem Polonusa”. Jeden z członków naszej załogi powiedział w tym momencie, że w życiu pojawiają się różne znaki, kwestia jest taka czy potrafimy je zauważyć i właściwie odczytać.
Jak poprzez to zdarzenie patrzę na żeglarstwo?
To co się zdarzyło nie zmienia mego patrzenia na żeglarstwo i organizację dalekich rejsów. Taka rzecz może się zdarzyć niezależnie od tego jak się przygotujesz, ile lat pływasz, jakie masz doświadczenie…. Oczywiście, można być nad wyraz ostrożnym, nigdy nie rzucić kotwicy w nieznanym miejscu, nie stanąć pod brzegiem, ale tak postępując nigdy nie będziesz żeglował.
Szuka się w tym zdarzeniu sensacji, błędów, ale tam nie wydarzyło nic szczególnego. Na 6-8 m normalnie się staje na kotwicy, wypuszcza odpowiednią długość łańcucha, pilnuje głębokości i się odchodzi, gdy jej brakuje… I gdy tak chcieliśmy zrobić, pojawił się problem z silnikiem. Można mieć milion lat doświadczeń, a taka rzecz może się zdarzyć. Gdy to się dzieje 50 m od brzegu, przy dopychającym wietrze nie ma możliwości postawienia żagli, czasu by zejść do maszyny, wyczyścić filtr, naciągnąć ponownie sprzęgła… Czy teraz bym zrobił inaczej ? Oczywiście że tak. Nie podszedłbym tak blisko brzegu, w ogóle nie wyłączał silnika, pewnie krążył jachtem czekając na ponton…
Polonus był bardzo dobrze przygotowany do tej podróży. Miałem do niego absolutne zaufanie, był w pełnej sprawności przez cały rejs. Gdy po kilku miesiącach dopłynął do Stanley na Falklandach, to na jachcie nie było nawet jednej żarówki przepalonej. To była zasługa bosmana Sebastiana, oraz tego jak był jacht przygotowany przed wyruszeniem wyprawy. Gdy po wypadku, dostaliśmy się na jacht ponownie to akumulatory były zalane, klemy popalone, nie było i nie ma możliwości sprawdzenia co się stało… Dlatego nie potrafię nawet dziś powiedzieć, jaka była przyczyna awarii silnika w tej sytuacji.
Po całym zdarzeniu czułem przede wszystkim żal. Odnośnie jachtu, jak i celu wyprawy. Natomiast nie myślałem w ogóle o Shackletonie. Nie miałem żadnych porównań zdarzeniowych ani sytuacyjnych, myśli by zestawiać naszą sytuację do tej sprzed stu lat. Tam była wielka sprawa, walka o wszystko, o życie… Nasze zdarzenie to utrata jachtu, w zasięgu kontaktu ze światem, sto lat później. Jakiekolwiek porównania mogą być wyłącznie przypadkowe. Nigdy nie mieliśmy poczucia zagrożenia życia, zresztą decyzją opuszczenia jachtu do tego nie dopuściłem.
Być może zachowałem się tak idąc za wzorem Shackletona, który uważał, że należy reagować i zmieniać priorytety i cele wyprawy, jeśli zmieniają się krytyczne warunki. Nie należy zachowywać się jak Robert Scott, czyli za wszelką cenę dopinać swego, ale reagować jak Ernest Shackleton. To jest nauka jaką posiadam z wiedzy o tamtych ludziach…
Epilog
Polonus nie dopłynął do Georgii Południowej.
Zgodnie z wcześniej zawartą umową ratownictwa okręt patrolowy marynarki wojennej Argentyny ARA Castillo miał otrzymać za akcję ściągania Polonusa 2 tysiące USD. Argentyńczycy przeprowadzili akcję w ramach ćwiczeń, finalnie nie biorąc ani jednego dolara.
5 stycznia, w rocznicę śmierci Shackletona na jego grobie pewnie ktoś inny zapalił znicz.
Wieniec na grobie argentyńskiego marynarza Artuso, w Grytviken złożą polscy żeglarze z jachtu Zimorodek, który planuje być na Południowej Georgii w marcu 2015 roku.
O tym, co dalej będzie się działo z pozostawionym na Antarktydzie jachtem Polonus pewnie dowiemy się niebawem…
16 stycznia 2015.
Tekst został nieco zmieniony 20 grudnia 2018 r.
Andrzej Minkiewicz.
Zdjęcia: Andrzej Minkiewicz, Leszek Woźnica.
Zdjęcia z akcji ściagania Polonusa na Antarktydzie – Marcin Grabiec.