W książce „Ostatnie żaglowce” Elis Karsson pisze:
Pod twardym, szarym niebem i nabierającymi siłami wiatrami statek wyszedł na wielkie, otwarte morze. Opanowało mnie pełne zadowolenie, tak jak zresztą działo się to zawsze, gdy ląd z jego wszystkimi komplikacjami pozostawał z dala za rufą. Tutaj, między nami, wszystko było proste i znane. Wysiłek zawierał sam w sobie nagrodę. Tu nie było udawania, pretensji i fałszywych uczuć, tak pospolitych produktów życia na lądzie. Tu, na morzu, w samotności wielkich oceanów, z pewnością istniał Bóg, nie Jahwe ze swymi zazdrościami i małostkowym faworytyzmem, ale ktoś nieskończenie większy, bezosobowy, lecz zawsze obecny. To było raczej instynktowne uczucie, niż świadoma wiara, ale jakoś dawało duchowy spokój i pewność siebie. Dopilnowawszy statku i jego potrzeb zgodnie z moimi najlepszymi umiejętnościami, kładłem się spać z uczuciem, że nic nie zdarzy się, co nie powinno się zdarzyć. Jeżeli modliłem się w chwilach napięć, nie były to słowa czy nawet świadome modlitwy; raczej mocne życzenia w chwilach zwątpień. A kiedy szczęśliwie i bezpiecznie przetrzymywaliśmy ciężką próbę – czułem głęboką wdzięczność. Wszystko to było częścią mego istnienia, jak jedzenie czy sen, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.”