„Klub Podróżnik zaprasza na spotkanie z Moniką Witkowską, podróżniczką i żeglarką”. No, skoro Klub jest Podróżnik to zaproszony Gość na pewno też nim jest – ot, taka mała dygresja przyszła mi dziś do głowy, gdy zobaczyłem to ogłoszenie na „fejsie”. Fak (czytaj „fuck”), jak nie toleruję cholernie tego serwisu, a ekspansja jego ingerencji w życie dookoła doprowadza mnie do czerwoności, to gdybym nie przeczytał o spotkaniu z Moniką, to tego tekstu by nie było…
Przyjechałem na to spotkanie z kilku powodów. Po pierwsze cały dzień pada deszcz i na wieczorne wyjścia, czy spacery nie miałem chęci, nazwisko Moniki Witkowskiej znałem wcześniej z wielu artykułów podróżniczych w Gazecie Wyborczej, a po trzecie była to świetna alternatywna dla „ogólnonarodowego celebrowania polskiej prezydencji w EU”. Klub Podróżnik to małe, kameralne miejsce na warszawskim Żoliborzu, łączące cechy klubu, kawiarni i hostelu. Klimatyczne, ze skórzanymi kanapami, w których się długo i wygodnie siedzi. Gorąca herbata w ten jesienny lipcowy wieczór zrobiła swoje i zacząłem słuchać opowieści Moniki.Opowieść Moniki dotyczyła ubiegłorocznego rejsu na Solanusie, przez Przejście Północno-Zachodnie (czyli osławione North West Passage). Rejs przez NWP był częścią, trwającego jeszcze, rejsu Solanusa dookoła obu Ameryk, a jacht jest już obecnie w drodze do Gdańska. Bardzo mi się podobało podejście Moniki do zebranych na sali słuchaczy: zapytała ilu jest żeglarzy, a podniesione w górę tylko dwie ręce spowodowały, że o rejsie na morskim jachcie mówiła w sposób zrozumiały dla osób, które nigdy tak nie podróżowały. Zaczęła od historii „przejść przez Przejście”. Amundsen, John Franklin, kpt. Bogucki, jachty „Stary” i „Nekton” – to był dobry wstęp do opowiadania o Solanusie. Mówiła o kapitanie, który z racji skąpej załogi (5 osób), pełnił, na równi z innymi, wszystkie wachty – także kambuzową, wspominała o spaniu „na zapas” i o kwestii alkoholu na morzu…Wyjaśniała jak się śpi na jachcie, jak się je, co to jest wachta i o mnóstwie innych, typowych dla „morskich opowieści” spraw, które dały zgromadzonym osobom pełny zrozumienia obraz podróży.
Opowiadała dużo o „duńskiej” Grenlandii, która nie jest „zielona”, a bardzo kolorowa, o psach, których jest tam więcej niż ludzi, o jednym z najważniejszych znaków drogowych – „uwaga na psie zaprzęgi”. Zapamiętałem także zdanie, że jest tam bardzo drogo – litr mleka 12 zł, a ziemniaki kupuje się na sztuki – wynika to z faktu, że wszystko jest transportowane samolotami. Nie obyło się bez awarii – na Solanusie w trakcie trwania tego rejsu zepsuł się silnik, i w wyniku tego 3 tygodnie stali obok przetwórni rybnej. Mówiła o smaku wielorybiego mięsa, o tym, że w grenlandzkim języku nie ma w ogóle litery „C”, oraz o tym, że poza rdzennymi mieszkańcami nikt tego języka nie zna i nie jest w stanie go się nauczyć. Tambylcy nie chcą uczyć się duńskiego, a dla Duńczyków ich język jest za trudny. Nieznajomość żadnego „cywilizowanego” języka wśród Grenlandczyków jest też powodem ich „zamkniętości” bardzo trudno jest się z nimi zaprzyjaźnić, czy choćby poznać ich bliżej. Polonię na Grenlandii stanowią pracownicy szpitala w stolicy, a parafię katolicką prowadzi ksiądz z Argentyny. Chcąc zobaczyć i poznać katolicką społeczność miasteczka żeglarze wybrali się na mszę…w kościele zebrało się 13 osób (z tego 5 – załoga Solanusa).
W trakcie swojego rejsu spotkali szwedzki jacht – klasyczny dwumasztowy szpicgat „Anna”, zaprojektowany przez słynnego Colina Archera. Należy on do Szweda – Börje Ivarssona, który wraz z jednym załogantem pokonywał podobną trasę, co Solanus. I tak, jak to podczas takich morskich włóczęg bywa, oba jachty od tego spotkania płynęły już razem. Monika pokazywała także mapki lodowe NWP, objaśniała jak się je czyta, co oznaczają poszczególne kolory. Było to bardzo ciekawe i dawało dużo wyobrażenia, z jakimi warunkami załoga Solanusa musiała się mierzyć.
Na spotkaniu w Klubie Podróżnik był także Wojciech Wejer, polski inżynier i żeglarz, mieszkający na stałe w Toronto, w Kanadzie, który zawodowo bywał wielokrotnie w rejonach NWP, a od wielu lat śledzi wszystkie jachty, które starają się przebyć „Przejście” i wspiera je.
„Północ jest bardzo zagadkowym miejscem na kuli ziemskiej”
– zaczął swoją gawędę o tych rejonach świata. Klimat -co tu dużo mówić – nieprzyjemny – jest naprawdę zimno. Za to latem, które z roku na rok jest tam coraz cieplejsze, jest mnóstwo komarów. Nie ma czym oddychać, tylko komarami. Od jakiegoś czasu zaczęło się robić ciepło, także w Kanadzie. Od czerwca do września, w ciągu dnia jest 24 C i śniegi cały czas topnieją. 4–metrowa warstwa lodu potrafi zniknąć w 3 tygodnie. Ocenia się, że NWP będzie dużo łatwiejsze do przejścia, niż wcześniej i obserwuje się nawet pewien ruch wycieczkowy w tym rejonie na dużych lodołamaczach, które nabierają znamion pasażerskich „cruiserów”. Jest to wciąż bardzo niszowa turystyka za olbrzymie pieniądze – koszt takiego rejsu to ok. 20 tys. dolarów. Są też, jak powiedział, wariaci, którzy pchają się tam samotnie na jachtach, jak pewien Japończyk, któremu zajęło to wraz z zimowaniem 3 lata. W ubiegłym roku (2010), NWP było całkowicie otwarte tak, że aż 13 jednostek przeszło całą drogę. W tym gronie były jednak 3 jachty motorowe, z których najmniejszy miał 50 m długości kadłuba, a największy 110 m.
Monika opowiadała, że już w Kanadzie, w Gjoa Haven miało miejsce niecodzienne, szczególnie dla miejscowych, zdarzenie. W zatoce stały jednocześnie 4 jachty: polski, fiński i dwa szwedzkie. Miejscowi wspominali, że nigdy wcześniej nie było tu aż tyle jachtów. Między innymi „Anna”, na którym przez 3 tygodnie płynęła Monika wraz z Börje. Przesiadła się na „Annę” po tym, jak dotychczasowy współtowarzysz Szweda wyokrętował. Samemu byłoby mu bardzo ciężko żeglować po tych wodach, dlatego zaprzyjaźnione już załogi podjęły decyzję, że właśnie ona popłynie na szwedzkim jachcie. Wtedy – jak powiedziała Monika – poczułam po raz pierwszy „szwedzką szkołę żeglowania”. „Na Solanusie głównie płynęliśmy” …
Jedną z ciekawostek przejścia Solanusa przez NWP był fakt, że pomimo posiadania elektronicznych map, nawigacja była prowadzona głównie na papierowych mapach sprzed kilkudziesięciu lat. Wykorzystywano oryginalne mapy kpt. D. Boguckiego z pamiętnego rejsu na Gedanii, kiedy to Kanadyjczycy zawrócili polski jacht „ze względów bezpieczeństwa”. Monika podkreśliła, że z wielkim pietyzmem kreślono kursowe linie na owych mapach…
Historia pływania na szwedzkiej „Annie” ma ciąg dalszy: Monika Witkowska już w najbliższą środę leci do Kanady, gdzie „Anna” zimowała i po dokonaniu niezbędnych przygotowań i doraźnym remoncie jachtu popłyną wraz z Börje przez Morze Czukockie z zamiarem opłynięcia i eksploracji Półwyspu Czukockiego. Wyspa Wrangla, Pevek, Provideniya, Anadyr – jak mówi Monika – chcemy wciskać się jachtem w te dziury Rosji, gdzie do tej pory nie było prawie żadnych obcokrajowców… Jej znajomość rosyjskiego oraz doświadczenia z wcześniejszych podróży w rejony dalekiej Rosji mają pomóc w realizacji tych planów. Co jest ważne, rejs jest organizowany bez żadnych sponsorów, tylko wkładem własnym. „Na sponsorów przy takich wyprawach nie ma co liczyć” – zauważa Monika, która jest bardzo doświadczoną podróżniczką. Na pewno organizację ułatwia fakt, że jacht jest prywatny. Ma 30 lat, ale jest w dobrym stanie, wyposażany latami we wszystko, co niezbędne w dalekich wyprawowych rejsach. Jednak dopiero niedawno została zakupiona tratwa ratunkowa, odpowiednia na te rejony świata. Jeśli chodzi o ubezpieczenie jachtu, to takiego po prostu nie ma – nikt nie ubezpieczy jachtu na te rejony, a jeśli nawet to, w razie wypadku, nie byłoby do kogo wołać ratunku….
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Monika wraca do kraju na początku października. Z uśmiechem przyjęła moje zaproszenie na spotkanie w Korsarzu i opowieści o tym rejsie.
Strona Moniki Witkowskiej:
http://www.arcticexpedition.eu/index.php