Rok 1986 może nie był już rokiem głębokiej komuny, ale wszyscy wiedzą że do klimatu dzisiejszych czasu trudno go jakkolwiek porównywać. U nas nie było nic, a to co było można było kupić głównie na bazarach. Zresztą cały handel kwitł na placach targowych i przyległych uliczkach. W moim rodzinnymi mieście także i teraz czwartkowy rynek jest atrakcją tygodnia, choć wtedy, w połowie lat 80 każdego dnia handlarze zastawiali praktycznie każdy skrawek chodnika swoimi towarami.
Najatrakcyjniejsze u nas (na wschodzie Polski) były rzeczy przywożone z Węgier i Związku Radzieckiego. Słynne tureckie swetry, węgierskie słodycze, radzieckie lornetki, zegarki, puszki z kawiorem, wywoływały wielkie emocje nie tylko wśród wałęsającej się dzieciarni ale i wśród dorosłych. My z wypiekami na twarzy przymierzaliśmy zegarki „komandirskije” a dorośli przeliczali ile na przywożonych lornetkach czy telewizorach Rubin można zarobić. Każdy chciał jechać i wrócić ze skarpetami złotych obrączek, łańcuszków, czy torbą tureckich swetrów. Taka gorączka złota trawiąca mieszkańców Polski Wschodniej. Każdy myślał o sobie w kategorii małego przemytnika, czy wielkiego biznesmena. To nie miało znaczenia, każdy natomiast wiedział na przykładzie sąsiada z klatki obok , że w tych siermiężnych czasach godziny stresu i strachu na granicznych kolejkach mogą przynieść parę złotych dodatkowego zarobku.
Niesieni opowieściami jak łatwo handel wymienny z Ruskimi przynosi wymierne efekty, także i moi rodzice chcieli poczuć się prawdziwymi „szmuglerami”. Któregoś czwartku ojciec zagadał z jednym Anatolijem, na bielskowym rynku. „Dawaj poznakomimsia, nu dawaj…”. Znajomość taka polegała zwykle tylko na tym, żeby nawzajem sobie wysłać zaproszenie przyjazdu do przyjaciela/ rodziny (zależy kto co napisał w prigłaszenju) po drugiej stronie . Na tej podstawie można było kupić bilety , zainwestować w towar i ruszyć. Ruszyła i nasza rodzina. Objuczona w tamtą stronę spodniami dekatyzowanymi marki Piramidy (jakoś tak to brzmiało), kobiecymi rajstopami, spódnicami, i wieloma innymi ciuchami atrakcyjnymi dla mieszkańców jeszcze istniejącego wtedy i przyjaznego demokratycznego ludowego kraju o nazwie ZSRR. A droga była daleka. „Zaprzyjaźniona” jedną bazarową rozmową rodzina mieszkała w miasteczku Nowa Odessa, gdzieś opodal Morza Czarnego. Już nie pamiętam ile czasu tłukliśmy się z walizami pociągiem, pamiętam upał, niekończące się pola słoneczników…i tyle.
Dla mnie, wtedy 16-latka i tak wyjazd ten był wielką atrakcją. Za granicę, daleko i jeszcze zobaczę morze. A może i jakiś jacht zobaczę… Czego chcieć więcej .. Gorączka żeglarskiego zajoba już mnie wtedy drążyła. Miałem już wtedy w domu pierwsze własne rysunki wymarzonej łódki, samodzielnie i świadomie kupione numery Żagli, trzymaną chyba ponad pół roku z biblioteki miejskiej książkę „Sam zbuduj łódź” i poważną listowną korespondencję z Panem Stefanem Workertem na temat zostania w przyszłości konstruktorem jachtów. Także podczas wyjazdu na Ukrainę najważniejsze było dla mnie zobaczenie prawdziwego morskiego jachtu, a to czy przywieziemy do domu telewizor Rubin, czy dziesięć lornetek na handel jakoś mniej było ważne.
Nie będę tu opisywał specyfiki ręcznej wymiany handlowej na ukraińskich bazarach, nie o to chodzi. Z tego typu wrażeń nigdy nie zapomnę natomiast pierwszego w życiu spotkania z „rekieterami” czyli początkami ruskiej mafii, którzy ze sterty sprzedawanego przez nas towaru po prostu wzięli sobie parę super modnych dżinsów. Na ojca, który dziwiąc się takiemu „nieludzkiemu” zachowaniu szukał w zasięgu wzroku patrolu milicji tylko pokiwali palcem. Wot, charaszo. Dopiero wiele lat później, zafascynowany współczesnym rosyjskim kinem zobaczyłem takie filmy jak „Brat”, „Ładunek 200” czy „Kierowca dla Wiery”. Po rozpadzie Sojuza i totalnej degrengoladzie jaka ogarnęła ten kraj , na handel bym już tam nie pojechał.
Ale wracając do tematu. Wycieczka nad morze Czarne, do „goroda gieroja” Nikołajewa zaowocowała wymuszonym na rodzicach wejściem na teren portu jachtowego i wizytą na jachcie Ikar, który właśnie wrócił z wokółziemskiego rejsu. Stalowy, dwumasztowy jacht i prawdziwi żeglarze, którzy szesnastoletniemu chłopakowi z Polszy opowiadali o morskich przygodach i na koniec podarowali pamiątkowy klubowy proporczyk. Byłem przeszczęśliwy, wiedziałem że wyjazd się udał i praktycznie mogłem już wracać do domu.
Zanim wyjechaliśmy przyszedł jeszcze czas zakupów towarów wymiennych na złotówki w Polsce. Czyli należało zakupić złoto, aparaty Zenith, zegarki „komandirskije” i co tam jeszcze się dało zyskownie sprzedać w rodzinnym mieście. I w takim szale zakupów, na witrynie jakiegoś wiejskiego kiosku, obok papierosów i słoików z sokiem z brzozy zobaczyłem wielki album z żaglami na okładce. Oniemiały stałem dłuższą chwilę, bo w tamtym czasie jedyne żeglarskie zdjęcia widziałem były w Żaglach, gdzie na szmatławym papierze trudno było na zdjęciu zobaczyć choćby kształt jachtu. A tu album formatu większym niż A4, z lakierowaną okładką i pięknymi zdjęciami na kredowym papierze. Ale w Kraju Rad wtedy takie rzeczy były normą. Zresztą sama gazeta Kraj Rad była wtedy drukowana na papierze takim jak obecnie Elle czy Olivia.
Album się nazywał „More zowiet” i zawierał ok. 200 stron kolorowych zdjęć z pokładu dwóch największych żaglowców – Siedowa i Kruzenshterna. Wydałem ubłagane u rodziców 13 rubli na album który z wielkim pietyzmem wiozłem do Polski. Nie zliczę godzin spędzonych nad zdjęciami tych statków, własnych szkiców i rysunków zrobionych na podkładzie albumowych zdjęć. Do dziś jest jednym z moich ulubionych albumów kiedy w długie zimowe wieczory przychodzi nostalgia za wiatrem i morzem.
Kolejny raz z jednym z bohaterów wspomnianego albumu – Kruzenshternem spotkałem się w 2009 roku, a tak na serio to dopiero w 2011. Szukając filmów na pierwszą edycję przeglądu Jachtfilm trafiłem na dokumentalny film mający w tytule nazwę tego żaglowca. Nie mogłem odpuścić tej okazji. Film, jak się okazało nie miał polskiej premiery a Jachtfilm i żeglarska publika zgromadzona w warszawskim kinie Wisła był doskonałą do tego okazją. Film zrealizowany został przez polską ekipę filmową podczas miesięcznego rejsu na pokładzie żaglowca, będącego dumą współczesnej Rosji z Archangielska na Teneryfę. Pierwszy rejs młodych kadetów rosyjskiej marynarki, pierwsza rozłąka, daleka podróż, dojrzewanie. Wszystko w otoczeniu szumu morza i huku wiatru w wielkich płótnach Kruzenshterna. Pokaz filmu w kinie Wisła był nagrodzony wielkimi brawami, a wielką niespodzianką dla wszystkich, zarówno widzów jak i organizatorów była obecność na sali kinowej Pani Alicji Kruzenshtern, będącej w siódmym pokoleniu wnuczką wielkiego Admirała. Było to więc bardzo intensywne i emocjonalne spotkanie z żaglowcem.
Trzeci raz, dosłowny , spotkałem się z Nim kilka dni temu. Tym razem naprawdę. W Gdańsku. Dziwiłem się sam sobie, gdy przypominałem różne wyjazdy nad polskie morze, gdy różne żaglowce większe czy mniejsze wizytowały trójmiejskie porty, że nigdy nie widziałem Kruzenshterna z bliska, nigdy nie stąpałem na pokładzie. Dopiero teraz, podczas Baltic Sail 2013. Zaproszony przez organizatorów imprezy nie dał rady stanąć na Motławie, wśród innych , oczywiście mniejszych jachtów i żaglowców. Ze względu na swoje zanurzenie stał przy nabrzeżu węglowym, niedaleko Westerplatte. Daleko od widzów, daleko od innych. Ale może dzięki temu był bardziej dostępny dla tych którzy trafili na miejsce jego postoju. Wykorzystałem okazję, i z aparatem zrobiłem niespieszną wycieczkę po jego pokładzie, kłaniając się wysokim masztom, podziwiając kłębowiska stalowych lin, rzędy niezliczonych nagelbanków…. Z tego trzeciego, najbliższego spotkania, pochodzi ta zdjęciowa relacja.