Baliowe kołysanie – cz.1

Jakoś tak się składa że większość moich „poważniejszych” pływań ostatnimi laty zaczyna się kiedy większość kończy rejsy. Jest to pewnie wynikiem kwestii dostępności wolnego czasu urlopowego, którego na pewno więcej mam gdy się kończy już lato ..a może i z jakichś innych powodów. Latem za dużo na wodzie jest wszelkiego typu ludzi przypadkowych, wczasowiczów dla których łódka prawie niczym nie różni się od namiotu czy przyczepy kempingowej, ot….tyle że się porusza po wodzie i każdego kolejnego dnia można pić w innym „kultowym” porcie… Dlatego też chyba jakoś nawet podświadomie lepiej się czuję na wodzie kiedy mniej jest tego typu żeglarzy, woda zimniejsza, wiatr równiejszy, i piwa nie trzeba specjalnie już chłodzić… Jesienią i Neptun już jest po wakacjach i letnim uśpieniu, budzi się pomału z wygrzanego barłogu, częściej wygląda na powierzchnię i rozespanymi jeszcze oczami, patrzy kto jeszcze orze Bałtyk….Czasem bardziej przeciągnie ramionami i wtedy powierzchnia wody robi się trochę bardziej pochyła…

Niedziela

W trakcie podróży na Balię jeszcze nie było widać żeby Neptun się budził, ale wrześniowe chmury za oknem pociągu do Gdańska nie nastrajały
optymistycznie. Dokładnie tak samo wyglądało niebo dawno temu w 2001 roku jak jechałem do Górek na „Rzeszowiaka”…ciężkie, niskie, nachodziły
kolejnymi warstwami nie pozostawiając złudzeń, że przez najbliższe dni opalania nie będzie. Od razu przypomniał mi się tamten rejs…najpierw 2 dni stania w Górkach aż się Bałtyk wysztormi a potem trudny nawigacyjnie, ale bardzo uczący rejs… Na szczęście teraz, gdy dojechaliśmy do Gdańska i z ciężkimi worami piechotą przez piękny Gdańsk dotarliśmy do Mariny na Motławie wyszło słońce i zrobiło się naprawdę ciepło. A tam pomiędzy innymi jachtami „Polonez” – pięknie odremontowany, z nieco zmienioną nadbudówką jacht kpt. Baranowskiego, „Bury Kocur” – Burego Kocura, i na samym końcu mariny przycumowana w płynącym Motławą jeziorze zielska i glonów Balia. Mała jakaś taka przy innych „prawdziwych” morsach…może dlatego postawili ją na końcu, prawie pod mostem….;).

Nabraliśmy wody, zrobili zakupy, pospacerowali po pięknej gdańskiej starówce (jej…jak dawno tu nie byłem), zjedli flądrę w „portowej tawernie” i wyszli na Zatokę. Po drodze zahaczyliśmy o tereny stoczni gdańskiej.

Dźwigi przygniatały swoją monumentalnością i wyglądem. Przypominały długonogie roboty z trzeciej części Gwiezdnych Wojen, pochylone, gotowe do ataku… A tuż obok piękny katamaran ze stoczni SunReef za milion euro…Fajnie że u nas buduje się takie jednostki.

A pogoda się piękna klarowała. Co prawda na zachodzie nadciągały jakieś zwały brzydkich chmur i co jakiś czas patrzyliśmy na nie z pytaniem ” dokąd to ???” , ale nad nami ładne niebo. Krótki to był skok przez Zatokę, dla pobujania się jeszcze na wieczornym wietrze, dla ominięcia Portu Północnego. Zgrzyb nie opuścił okazji, żeby będąc na jego wysokości nie zadzwonić do Jurmaka. 😉 „Właśnie mijamy Twoją fabrykę”. Chwila miłej rozmowy, zachodzące pomału słońce i dźwigi portu jak żyrafy na afrykańskiej pustyni.

Chwilę potem ujrzeliśmy wychodzący na silniku jacht, którego nie można pomylić z żadnym innym. Zgrzyb od razu skojarzył – „przecież Maca z Forum miał właśnie płynąć Freyą do Kłajpedy, pewnie jest na pokładzie”. No i po chwili odezwał się Zgrzybowy telefon i kolejna krótka pogawędka z życzeniami pomyślnych wiatrów, stopy wody…Fajne są takie spotkania, nawet jeśli są tak blisko brzegu…

Zmierzchało już całkiem gdy wpływaliśmy do Górek, mijaliśmy kolejne przystanie, jak duch Latającego Holendra minął nas potężny ex-Bioton,
cicho sunący na silniku w stronę Zatoki. Podpłynęliśmy jeszcze do pontonowego mostu w Sobieszewie, niestety było już zbyt późno by móc oczekiwać, że jeszcze będzie otwarty. Przycumowaliśmy zatem po „mazursku” w piaszczystej zatoczce i poszliśmy grzecznie spać.

Poniedziałek

Lało tej nocy potężnie, ale rankiem, mimo przewalających się jeszcze po niebie ciemnych chmur zaczynało się przejaśniać.

Potem śluza Przegalina i wyszliśmy na główny nurt Wisły. Prąd rzeki czuć było bardzo mocno, zatem silnik miał trochę pracy. Niezbyt długi odcinek Wisły zakończyliśmy podejściem do śluzy Gdańska Głowa. Wrota od strony Wisły były otwarte, zatem wpłynęliśmy do środka. Pusto, poza nami nie było kompletnie nikogo. Okazało się, że dla dokonania opłaty za śluzowanie (ok. 6 zł) należało się wspiąć po drabinkach, wyjść na brzeg i „pani
śluzowa” zaprowadziła mnie do małego biura w domu, który był z tego co zauważyłem także i jej domem mieszkalnym. Zaczęła wypisywać kwitek,
wpisywać dane jachtu i prowadzącego do „Wielkiej Księgi Śluzy Gdańska Głowa”…trwało to wszystko spokojnie z 10 minut. Rozglądałem się przez
ten czas po otoczeniu. W pobliżu żadnych innych zabudowań, cisza dookoła, tylko szum wiatru na drzewach, oknach, pelargoniach….”a może
pier….ąć to wszystko i wyjechać w te Bieszczady…?”, przypomniała mi się puenta ulubionego dowcipu…To na pewno nie jest stresująca praca…, westchnąłem tak trochę do siebie…

Pośluzowaliśmy się troszkę, naprawdę niewiele bo różnica poziomów jest tam prawie niewidoczna i wyszliśmy (a może „weszliśmy”) na Szkarpawę.
Uprawiając dalej motoring doszliśmy ro rozwidlenia Szkarpawy z Wisłą Królewiecką w Rybinie.  Obie drogi prowadziły do Zalewu Wiślanego. Którą wybrać ? Droga Szkarpawą – „dolna” wychodzi „niżej” na Zalew, a mając wmordewind będzie większa halsówka do Krynicy. Czuć było wszędzie po drodze, że wiatr wieje dość silny, i nawigacyjnie patrząc droga Wisłą Królewiecką byłaby korzystniejsza dla nas – bowiem wychodzi w Zalew
niedaleko Kątów Rybackich. Wejście na każdą z tych dróg w Rybinie wymagało przejścia pod otwieranym w określonych godzinach mostem zwodzonym. Otwarcie mostu na Szkarpawę było „już zaraz” a na Wisłę Królewiecką dopiero za 1.5 h. Na tej z kolei drodze przed wyjściem na Zalew
stoi jeszcze most w Sztutowie, na który musieliśmy zdążyć, bo inaczej nocowalibyśmy na rzece… I wtedy z nieocenioną pomocą przyszła znowu
locyjka Kulińskiego. Skoro DonJorge podaje telefon do obsługi telefonu w książce – to dzwońmy! Telefon i miła rozmowa z „mostowym”
poskutkowała tym, po chwili ruch samochodowy został zatrzymany, szlabany opuszczone a wejście na Wisłę Królewiecką dla nas się otworzyło…;-) Byliśmy bardzo zadowoleni, ale po chwili miny nam się wydłużyły…Szlak ten bardziej się nadaje dla kajaków i rowerów wodnych niż jachtów.;-) Bardzo wąsko, brzegi mocno zarośnięte, i musieliśmy dosłownie lawirować Balią pomiędzy łąkami lilii wodnych, kaczeńców, kaczek i innego ptactwa. W końcu dopłynęliśmy do Sztutowa, 15 minut poczekaliśmy na otwarcie i już po chwili mogliśmy stawiać maszt. Było już późne popołudnie gdy wyszliśmy na Zalew. Z zarefowanym (ale na bomie) grocie, bo wiało jakieś 4-5B prosto w mordę, na jęczącym z przeciążeń i skakania na fali Tohatsu próbowaliśmy wyjść z ujścia Wisły, a dookoła trzciny i kije od sieci.. Płytko i bagiennie. Nie daj boże dać zwiać się w trzciny, wtedy jest to chyba nie do wyjścia, i trzeba by czekać na uspokojenie pogody…Dlatego gdy było widać, że mimo pracującego na maksymalnych obrotach silnika staliśmy w miejscu, rozwinęliśmy trochę foka, i on od razu nas pociągnął. Wreszcie wyszliśmy na czystą wodę. Grot na 2 refy, mały fok..i tak się halsowaliśmy do Krynicy. Było już ciemno całkiem gdy byliśmy na jej wysokości. W kabinie mapa Zalewu, gdzieś w oddali świecąca latarnia, boje podejściowe, nabieżniki, świecące (a może i nie) główki portu, to wszystko powoduje, że naprawdę czuje się namiastkę morskiej nawigacji i słonego pływania. W padającym deszczu zacumowaliśmy w porcie, i jak prawdziwe matrosy po rejsie z Chile do Hamburga poszliśmy szukać dzielnicy czerwonych latarni, czy choćby jakiegoś działającego baru z rybką…;-). Wieczór skończyliśmy mocno ziewając ale wsłuchując się w ostatnie chyba już w tym sezonie karaoke w barze Burczybrzuszek….Ładnie te dziewczyny śpiewały, a i nie były wcale brzydkie;-))

Wtorek

Ranek powitał nas pięknym słońcem i delikatnym wiaterkiem na Zalewie. Towarzystwo, po nocnych uciechach portowych jeszcze długo spało, zatem
zrobiłem trochę zdjęć posezonowej Krynicy, kupiłem świeże bułki na śniadanie..

W planie było płynięcie do Fromborku. Płynąc podziwialiśmy tłok na szlaku, i ilość sieci rybackich.

Jeśli chodzi o jachty, to myślę że prawo drogi jest najmniej potrzebnym elementem szkolenia żeglarskiego jeśli ktoś deklaruje chęć pływania po Zalewie. W bądź nie bądź największym porcie Zalewu, na którego kei wiszą koła ratunkowe z nadrukiem Yacht Klub Krynica Morska, a po opłatę portową przychodzi pan ubrany w białą czapkę komendanta żaglowca, stało około 15 jachtów, a na wodzie widzieliśmy tylko jeden. Być może w okresie wakacji jest ich trochę więcej…ale skąd miały by się wziąć ? Nie mogliśmy się nadziwić, że na tak fajnym akwenie jest tak mało żagli. W nadmiarze
natomiast było sieci rybackich które trzeba naprawdę wypatrywać i omijać.  Frombork powitał nas pogłębiarką DĘBLIN na torze podejściowym
do portu i ładną pogodą.

Najpierw uraczyliśmy się rybką w przyportowym barze, a potem poszliśmy zwiedzać. Już podchodząc z Zalewu Frombork wita strzelistymi wieżami katedry i jest to punkt obowiązkowy do zaliczenia. We Fromborku jest wieeeeeeellkkkiiiiii pomnik tej ..no….Kopernik..

No właśnie….ja teraz już naprawdę nie wiem czy Kopernik nie była kobietą. Jak się patrzy na ten jego/ jej pomnik to człowiek myśli sobie że go całe lata w tej szkole oszukiwali i dopiero film Seksmisja przyniósł kaganek prawdziwej oświaty w tej kwestii…;-) Poza katedrą same miasteczko jest bardzo kameralne, i trochę nijakie.. ot…jedno z tych miejsc, które poza sezonem nie istnieje.

Ani w
świadomości ludzi „spoza” ani w lokalnych mieszkańcach, którzy myślą
pewnie jak się stąd wyrwać…Dlatego największy ruch jest w porcie, to
jego wrota z otwartym wylotem na zalew są okienkiem na świat. Tu stoją
jeden-dwa bary z rybkami, kolorowe kutry rybackie, parę jachtów,
tojtojki… Tu można spotkać te „kilka osób więcej”, miejscowego rybaka
czyszczącego sieci, trochę turystów, młode pary robiące przedślubne
zdjęcia w „jakichś ładnych okolicznościach przyrody”…dobrze że im
pogoda dopisała, bo gdzie by poszli…?

Późnym popołudniem wyszliśmy na Zalew w kierunku Elbląga… W
zachodzącym słońcu minęliśmy duuuuży zestaw holowniczy z barką i mając
tym razem wiatr w plecy ciągnęliśmy w stronę ujścia Elblążki. Gdzieś po
lewej burcie, już po ciemku, mijaliśmy opisywane przez Kulińskiego
porty jak Kadyny, Suchacz i porównując z mapkami w jego locyjcie tak
sobie zgadywaliśmy które to światełka. Wpłynęliśmy na Elblążkę i mając
cały czas wiatr w plecy ciągnęliśmy na żaglach jak daleko się dało,
wypatrując czy nie ma gdzieś przed nami jakichś linii energetycznych. W
końcu
położyliśmy maszt i dotarliśmy do mostu w Nowakowie. I znowu ten sam
schemat co w Rybinie – skoro jest w książce telefon, to dzwonimy. Co
prawda jest już godzina 21, trochę nieprzyzwoita pora, ale w najgorszym
razie najwyżej usłyszymy „nie” i dostaniemy
opierdol od człowieka, a z drugiej strony może się uda i dojdziemy
jeszcze do Elbląga. Może człowiek ma dość już siedzenia przed tv i
oglądania „M jak miłość” i chętnie się przewietrzy. ;)) Negocjacje
chwilę trwały, ale „kolega przecież się śpieszy na pociąg z
Elbląga….rano ma ten pociąg…” ….No i znowu okazało się, że
mostowy może, tylko
jeszcze musi poszukać kogoś drugiego do pomocy. Zadeklarowaliśmy że
któryś z nas pomoże, ale chyba potrzebował lepszego fachowca. No i po
ok 15 minutach mieliśmy otwarty most, i mogliśmy jechać w stronę
Elbląga…. Bez „Kulińskiego” to strach wchodzić na łódkę;-))) No i
tak,
płynąc kanałem przez chyba najbardziej przemysłowe rejony miasta
Elbląg, dotarliśmy ok 1 w nocy do przystani Ogniska Sportów Wodnych
„Fala”. Znalazła się wolna bojka, otwarty sanitariat, poza tym nikogo..

Pełna galeria z tej części rejsu:
http://picasaweb.google.com/netbard71/1RejsBalia_PodZaglami#

Napisz odpowiedź

Twój adres e-mail nie będzie widoczny. Wymagane pola są zaznaczone *