Kim chciał zostać Marek jak miał 10 lat ?
Szczerze to nie pamiętam. Pamiętam za to, że zawsze chciałem robić coś ciekawego, fajnego, ale chyba nie chciałem być strażakiem. Imponowali mi ludzie, którzy robili coś naprawdę niestandardowego. Myślałem, że sam też zrobię coś spektakularnego. To były marzenia, nie poparte oczywiście żadnymi staraniami. Tym bardziej, że zwykle szybko się nudziłem i traciłem zapał do swoich pomysłów.
Jakich miałeś idoli ?
Zaczytywałem się w książkach Karola Maya, Jamesa Fenimore’a Coopera, kochałem historie typu „kowboje i Indianie”. Fascynowały mnie imiona takie jak Orle Pióro, czy Siedzący Byk. Bardzo kręciły mnie przygody Tomka Sawyera i Hucka Finna. Przeżywałem ich wszystkie eskapady, na przykład takie jak płynięcie czółnem po nieznanej rzece nocą. Czułem wtedy, że to są moje klimaty. W ogóle lubiłem przygodowe historie, gdzie była jakaś niestandardowa postać, która robiła fajne rzeczy. Był w tym moim świecie także Pan Samochodzik którego podziwiałem. Pewnie gdzieś tam sobie po cichu myślałem, że fajnie byłoby być kimś takim.
A jak miałem 13-14 lat to się wkręcałem w żeglarstwo. Największą rolę tutaj odegrał mój ojciec. On mnie popychał w tym kierunku. Mieliśmy swoją łódkę, często spędzałem wakacje na Mazurach i przeżywałem swoje przygody. Może nie były tak fascynujące jak te Tomka Sawyera, ale młodego chłopaka kręciły.
Żeglarstwo było w Tobie od dziecka.
Mój tata jest żeglarzem, sam zbudował kilka łódek. Jacht Foka II zbudował, kiedy się urodziłem. Ta łódka ma już czterdzieści kilka lat, i nadal nadaje się do żeglowania. Jak na obecne czasy jest to konstrukcja chybotliwa, mało komfortowa, ze skromnym wyposażeniem, ale na niej spędziłem swoje dzieciństwo.
Potem zacząłem pływać z kumplami i wtedy też zaczął się bardziej niegrzeczny rozdział w moim życiu. Sześciu chłopaków na łódce z dużą fantazją, młodzieńczą energią i masą czasem szalonych pomysłów. Płynięcie nocą na drugi brzeg jeziora, bo tam gdzieś były jakieś dziewczyny na polu namiotowym nie było niczym specjalnym. Zdarzały się historie, którymi się raczej nie chwalę, ale zawsze byłem blisko żeglarstwa.
Bardzo lubiłem szanty, ogniska, po prostu być z grupą znajomych. Gdy na festiwalu JachtFilm oglądałem film „Jerzy i Jerzy na jeziorach” to aż coś mnie tknęło. W tym filmie był mój świat. Mazury, mapa, latarka w kabinie, czajnik na kuchence gazowej. Ten zaczarowany klimat, w którym się wychowałem i który cały czas głęboko we mnie siedzi.
Pamiętasz moment, gdy narodził się pomysł robienia obozów i wyjazdów za pieniądze ?
Pamiętam doskonale. Młodzieńcze lata spędzałem głównie żeglując i bawiąc się na Mazurach. Potem na jakiś czas odszedłem od żeglarstwa i to w ogóle był dziwny okres w moim życiu. Kończyłem studia na kierunku finansów, chociaż już wcześniej zrozumiałem, że to nie moja bajka. Nie miałem pracy, dochodów. Byłem pogubiony i naprawdę nie wiedziałem co robić w życiu. Generalnie było bardzo słabo.
Teraz wiem, że jak masz coś w sercu głęboko, to taka ucieczka jest niemożliwa. Możesz odchodzić, ale to wraca. Tak było ze mną. Wpadłem na pomysł by pożeglować na Mazurach z grupą znajomych. Zareagowali bardzo entuzjastycznie, powiedzieli innym, ci też się dołączyli. Zebrała się grupa około pięćdziesięciu osób. Pomyślałem wtedy, że robi się fajna impreza żeglarska.
Zrobiłem jeden wyjazd, potem kolejny i okazało się, że na którymś jest już 150 osób. Taka flota piętnastu, osiemnastu jachtów robiła wrażenie. To była już taka skala, że mogliśmy np. w jakimś porcie zamówić koncert, zorganizować super ognisko. To się ludziom bardzo podobało. Uczestnikami byli w większości młodzi ludzie, w trakcie studiów, lub zaraz po nich. W tym wieku zwykle nie mają jeszcze rodzin, chcą jeździć, lubią się bawić. Miałem z tego wielką frajdę. I organizacja co jakiś czas takich wyjazdów na Mazury dla większej grupy ludzi, dawała możliwość zarobienia pieniędzy. Nie za dużych, ale mogłem przetrwać.
I wtedy moja kuzynka, która pracowała w korporacji podsunęła pomysł, żeby robić takie imprezy dla firm. Najpierw się zaśmiałem, a potem pomyślałem – wow, to byłoby dopiero coś. Robić coś co kocham, co mi dobrze wychodzi, i na tym zarabiać. I tak zająłem się żaglami na poważnie. Słyszałem oczywiście, że w żeglarstwie nie ma biznesu, a ja udowodniłem, że chyba jest. Wciąż wierzę, że jak się coś czuje naprawdę, kocha, i wkłada w to odpowiednią ilość pracy i zaangażowania, to w końcu wyjdzie. I tak się stało u mnie.
Opowiem jeszcze taką historię. Pamiętam bankiet po targach Wiatr i Woda w 2018 roku. Pan Jerzy Pieśniewski , jeden z najbardziej znanych projektantów jachtowych, otrzymał wtedy nagrodę im. Leonida Teligi za książkę „Szybciej niż wiatr”. Zapytałem go, czy zdaje sobie sprawę, że projektując pewną łódkę, stał się współautorem życiowej przygody. Zaprojektował Fokę II, mój ojciec ją zbudował, ja na niej stawałem pierwsze kroki żeglarskie, spędziłem na niej wiele wakacji, a teraz mam jej tatuaż. Na prawym ramieniu mam wytatuowaną naszą rodziną łódkę. Jest przerysowana ze szkicu konstruktora przez mistrza tatuażystę. Obok są wypisane nazwy żywic takich jak np. Polimal i procentowe ilości danej żywicy do użycia przy budowie. Na podstawie tego tatuażu można prawie zbudować jacht. Jerzy Pieśniewski był bardzo zaskoczony i poruszony jak patrzył na mój tatuaż. Dla mnie także to było wzruszające spotkanie.
Na ostatnim JachtFilmie, Piotr Kulczycki, organizator „Niebieskiej Szkoły” na Fryderyku Chopinie. zapytał mnie, skąd się wziąłem w żeglarstwie i czy przed Sztorm Grupą żeglowałem ? I w tym holu kina Luna, podczas festiwalu prawie się rozebrałem. Pokazałem mu ten tatuaż.
Takie jest moje żeglarskie DNA.